Kozyriewsk, który na mapie jest całkiem sporą
miejscowością, okazał się małą wioseczką z piaszczystą drogą i drewnianymi
domkami. W Kozyriewsku jest bank, poczta, sklep, piekarnia, apteka,
biblioteka i szkoła. Po przyjeździe autobusu lokalne zamieszanie, mieszkańcy
przyszli sprawdzić, kto przyjechał? Autobus odjechał i chwilę później ulica opustoszała, tylko psy błąkały się smętnie po wsi. Znowu zaczęło padać... Na
przystanku autobusowym zawieszony był szyld: „Questhouse u Mariji“, obok wiaty koksownik (zapewne
na chłodne kamczackie dni). Długo nie myśleliśmy, trzeba było zorganizować
jakiś nocleg. Damian przepowiedział, że z naszym szczęściem za 30 minut
wszytko będzie ogarnięte (nocleg i transport na dzień kolejny).
Marija mogła
nas przenocować za 1000 rubli / osoba (do dyspozycji domek traperski, kuchnia i bania).
Idąc w kierunku potencjalnego noclegu pytamy jeszcze miejscowych chłopów
dłubiących przy maszynach czy nie znają kogoś, kto mógłby nas zabrać jutro na kilka dni w okolicę Kluczewskiej grupy wulkanów i martwego lasu. Nikt im do głowy nie przyszedł, jednak kiedy
przeszliśmy kawałek zaczęli za nami wołać. Kogoś znają – Andrieja! Zaraz ma
przyjechać do Mariji. Tuż przed jej domem Andriej nas dogania, rozmawiamy
z nim, zadajemy pytania, mówimy o naszych planach. Trekking ze "Stolików" do martwego lasu to około 5 dni. Może nas tam zawieźć i po kilku
dniach w umówione miejsce po nas przyjechać. Za kurs w jedną stronę (ok 60km) chce 22000 rubli – strasznie drogo, także mamy nad czym myśleć!
Przy okazji pyta gdzie śpimy i od razu mówi, że może nam załatwić nocleg za 600 rubli. Godzimy się! Zabiera nas UAZem do swojego kolegi, do Stacji Geosejsmicznej, gdzie dostajemy dla siebie cały dom (bez łazienki) i wieżę. Andriej jako miejscowy wiraszka zna wszystkich, nie ma dobrej reputacji (o czym dowiemy się później). Jak tylko wsiedliśmy do niego do auta od razu zapytał czy jesteśmy za Amerykanami?
Decyzja zapadła. Z Andriejem umawiamy się na godzinę 8:30 rano dnia następnego. Zostawiliśmy plecaki w Stacji i poszliśmy do sklepu. Wciąż się zastanawialiśmy czy
dobrze zrobiliśmy godząc się na tak wysoką zapłatę za przejazd. Nic to, chcieliśmy przygód to mamy! Droga do sklepu prowadzi
przez spory fragment miejscowości. Wioseczka wygląda na biedną, ale i z klimatem,
opał na srogą zimę mieszkańcy mają już przygotowany, poukładane drewno czeka na pierwsze chłody (choć to dopiero czerwiec). Starsze dzieci grały w
piłkę, młodsze uczyły się jeździć na rowerach, przebiegały owce,
szczekały psy - sielanka! Dotarliśmy w końcu do celu. Pod sklepem stał Kamaz
z roześmianymi turystami, podeszliśmy, zagadaliśmy. Była to grupa
z przewodnikiem, wracali właśnie z Tołbaczika (zrobili tam 3 dniowy
trekking na Płaski Tołbaczik). W grupie byli również Polacy Ela i Piotrek. Zebraliśmy od nich trochę informacji, okazało się, że nocują u
Mariji. Pożegnaliśmy się, zrobiliśmy szybkie zakupy i wróciliśmy do Stacji. Ania z Maćkiem poszli do "Questhousu", do napotkanych pod sklepem podróżników,
żeby się czegoś jeszcze dowiedzieć. Ja z Damianem mieliśmy dylemat czy następnego dnia brać na naszą czwórkę jeden czy dwa namioty. Długo nie myśleliśmy, rozbiliśmy "trójkę" (w pokoju, bo na dworze padało) i na oko wydzieliliśmy każdemu miejsce. Według naszych wyliczeń powinniśmy się w jednym namiocie zmieścić, a lżej będzie dźwigać! Nasi wędrowcy wrócili po godzinie, niczego nowego się nie dowiedzieli, jedynie tyle, że musimy się targować z ceną za transport (cena 16000 rubli jest ok). Przejrzeliśmy jeszcze raz mapę, przepakowaliśmy plecaki. Zbędny bagaż zostawiamy w Stacji. Kładliśmy się spać chwilę przed północą. Obudziliśmy się około 6, zjedliśmy śniadanie, dopakowaliśmy resztę potrzebnych rzeczy. Około 9 przyjechał Andriej ze swoim synem i psem Uczosem – piękną Łajką Zachodniosyberyjską. Przed wyruszeniem na trekking musieliśmy zorganizować jeszcze palnik i butle z gazem do niego (na Kamczatce butle pasujące do naszych palników można kupić tylko w Pietropawłowsku). Tutejsze palniki to kuchenka w walizce, duża objętościowo, na szczęście lekka (koszt urządzenia 1200 rubli + 70 rubli jeden wkład). Okazało się również, że z polskiego numeru nie przechodzą tu smsy na rosyjskie numery, ani nie można zadzwonić. Z pomocą miejscowych udało nam się kupić rosyjską SIM kartę (280 rubli). Zajechaliśmy jeszcze na stację benzynową (litr paliwa 47 rubli). Andriej nie zgodził się na naszą propozycję obniżenia ceny, za to cały czas wypytywał o Amerykanów i co w Europie politycy mówią o sytuacji Rosja kontra reszta świata?
Dojazd do miejscówki „Stoliki“ (chatka pośrodku niczego,
skąd rozpoczyna się lub kończy trekking) zajął nam około 2,5 godziny. Droga
wiodła przez las, wąski las z mocno wyjeżdżoną ścieżką. Kierowca
przemierzał tę trasę w zawrotnym tempie (Damian widział, że ze 100km/h),
hamowały go jedynie powalone na drogę drzewa, które musiał usuwać aby jechać
dalej. Podskakiwaliśmy w samochodzie jak dzieci na trampolinie, najgorzej
jednak miał pies, którym targało jak workiem ziemniaków. Zrobiliśmy mu
podpórkę, żeby się lepiej trzymał. Kiedy zaczęliśmy uderzać głowami w sufit,
kierowca trochę zwolnił.
Ulice Kozyriewska |
Przy okazji pyta gdzie śpimy i od razu mówi, że może nam załatwić nocleg za 600 rubli. Godzimy się! Zabiera nas UAZem do swojego kolegi, do Stacji Geosejsmicznej, gdzie dostajemy dla siebie cały dom (bez łazienki) i wieżę. Andriej jako miejscowy wiraszka zna wszystkich, nie ma dobrej reputacji (o czym dowiemy się później). Jak tylko wsiedliśmy do niego do auta od razu zapytał czy jesteśmy za Amerykanami?
Ulice Kozyriewska |
żeby się czegoś jeszcze dowiedzieć. Ja z Damianem mieliśmy dylemat czy następnego dnia brać na naszą czwórkę jeden czy dwa namioty. Długo nie myśleliśmy, rozbiliśmy "trójkę" (w pokoju, bo na dworze padało) i na oko wydzieliliśmy każdemu miejsce. Według naszych wyliczeń powinniśmy się w jednym namiocie zmieścić, a lżej będzie dźwigać! Nasi wędrowcy wrócili po godzinie, niczego nowego się nie dowiedzieli, jedynie tyle, że musimy się targować z ceną za transport (cena 16000 rubli jest ok). Przejrzeliśmy jeszcze raz mapę, przepakowaliśmy plecaki. Zbędny bagaż zostawiamy w Stacji. Kładliśmy się spać chwilę przed północą. Obudziliśmy się około 6, zjedliśmy śniadanie, dopakowaliśmy resztę potrzebnych rzeczy. Około 9 przyjechał Andriej ze swoim synem i psem Uczosem – piękną Łajką Zachodniosyberyjską. Przed wyruszeniem na trekking musieliśmy zorganizować jeszcze palnik i butle z gazem do niego (na Kamczatce butle pasujące do naszych palników można kupić tylko w Pietropawłowsku). Tutejsze palniki to kuchenka w walizce, duża objętościowo, na szczęście lekka (koszt urządzenia 1200 rubli + 70 rubli jeden wkład). Okazało się również, że z polskiego numeru nie przechodzą tu smsy na rosyjskie numery, ani nie można zadzwonić. Z pomocą miejscowych udało nam się kupić rosyjską SIM kartę (280 rubli). Zajechaliśmy jeszcze na stację benzynową (litr paliwa 47 rubli). Andriej nie zgodził się na naszą propozycję obniżenia ceny, za to cały czas wypytywał o Amerykanów i co w Europie politycy mówią o sytuacji Rosja kontra reszta świata?
Uczos |
W czasie jazdy Andriej zrobił nam krótki postój, jednak
nie oddalaliśmy się od samochodu zbyt daleko. Podobno niedźwiedzi w tym
miejscu mnogo, a komary żyć nie dają. Chmary owadów latały wokół nas, okropnie przy
tym kąsając. Kiedy dojechaliśmy na miejsce znowu zaczęło padać. Wychodząc
z samochodu nasz kierowca powiedział, że „durnie i pijacy zawsze mają szczęście“
– biorąc pod uwagę, że trzeci dzień upływa nam w deszczu to chyba nie o nas...
Było około godziny 13:00. Weszliśmy do małej drewnianej chatki, którą jak Andriej
twierdził wybudował kiedyś z ojcem. Stół, dwie ławki, koza do ogrzania
pomieszczenia. Wyciągnął sardynki, kiełbasę, cebulę i chleb, zaparzył też
czaju. Poczęstowaliśmy się przysmakami, wypiliśmy herbatę. Po kwadransie
wytłumaczył nam jak mamy iść, nadmienił, że bez GPSa szanse na przejście mamy
niewielkie, no ale jakoś będziemy musieli sobie poradzić. Biliśmy się w pierś,
że nikt z nas przed wyjazdem nie pomyślał o zabraniu tego urządzenia (
tzn. pomyśleliśmy, ale nikt go ze sobą nie wziął). W zastanych okolicznościach
postanowiliśmy tę trasę pokonać z mapą i kompasem. Umówiliśmy się z Andriejem,
że jak będziemy chcieli wracać to zadzwonimy. Pożegnaliśmy się. Odjechali! Na
dworze ulewa, przeczekujemy ją pod dachem domku. Około 14:30 trochę się przejaśniło.
Wyruszyliśmy! Droga pod górę, błotnista i śliska, gdzieniegdzie zapadnięta od
ciężaru Kamazów, którym zdarza się tam wjeżdżać. Po przejściu około 2 km spotykaliśmy
idącą z naprzeciwka grupę Rosyjskich turystów, szli od strony martwego lasu,
dość zmęczeni i przemarznięci. Zapytaliśmy ich przewodnika o trasę.
Przekazał
nam kilka informacji, ale ostrzegał, że wybieranie się na trekking w to miejsce
sami i bez GPSa to nie najlepszy pomysł. My w dalszym ciągu wierzyliśmy, że mapa
i umiejętność posługiwania się kompasem załatwią sprawę... Wymieniliśmy
uprzejmości i każdy ruszył w swoją stronę. Chwilę później natrafiliśmy na jeszcze
kilka osób z tej grupy. Na nasze pytanie jak ich wrażenia, jeden
z chłopaków odpowiedział, że dość ciężko, zapytał przy okazji skąd
jesteśmy? Naszą odpowiedź, że z Polski skwitował, że „jak z Polski to
idźcie, bo Polaków nie szkoda“. Ania odpowiedziała mu, że wszyscy jesteśmy
ludźmi, na tym zakończyliśmy ten dialog i pomaszerowaliśmy dalej w górę. Znowu padało,
coraz mocniej wiało. Widoczność była dość słaba. Szliśmy po śladach aut oraz
odcisków butów napotkanych turystów. Teren się spłaszczył, a śladów samochodów było coraz więcej, zupełna samowolka drogowa, którędy masz ochotę tamtędy jedziesz.
Ze śladami piechurów też było coraz gorzej, mocno padający deszcz zwyczajnie je
rozmywał. Przeszliśmy około 6-7 km, Ania i Damian byli już mocno przemoczeni,
szliśmy trochę jak dzieci we mgle, na to wszytko zaczął sypać śnieg, a wiatr
wzmagał odczucie zimna. Z Maćkiem szliśmy z przodu,
próbowaliśmy ogarnąć trasę. Kiedy wokół nas zrobiło się biało zaczęliśmy się
zastanawiać co dalej. W głowach mieliśmy słowa napotkanego chłopaka, obniżyły
one nieco nasze morale. Ania i Damian przemokli zupełnie, mi przemokła kurtka,
Maciej się trzymał. Przez chwilę rozważaliśmy powrót, ale przeszliśmy za
daleko, żeby ot tak się cofać. Idąc naprzód zaczęliśmy się rozglądać za
miejscem na nocleg. Wiele nie widzieliśmy. Śnieżyca ustąpiła, jednak wciąż
padało. Znaleźliśmy miejsce przy niedużym wzniesieniu. Szybko rozbiliśmy
namiot, musieliśmy go dodatkowo obłożyć kamieniami bo targało nim strasznie. Wewnątrz
rozłożyliśmy folię NRC, żeby trochę izolowała od podłoża. Damian płuca już
wypluwał, pierwszy przebrał się w suche rzeczy i wskoczył do śpiwora, żeby się
rozgrzać, chwilę później to samo zrobiła Ania. Z Maćkiem próbowaliśmy ogarnąć
nasze plecaki, mokre rzeczy, „kuchnię“. Cztery osoby + cztery duże plecaki musieliśmy
rozlokować na 5 m2. Wszystko było między wszystkim. Ja też się przebrałam,
wskoczyłam w śpiwór, oparłam głowę o nogi Damiana. Maciek dzielnie walczył
dalej. Na skrawku miejsca w przedsionku odpalił palnik, grzał wodę na herbaty,
piliśmy je po kolei z jednego kubka, później w obrót puściliśmy drugi.
Trwało to dopóty dopóki wszyscy nie uzupełniliśmy płynów i się w miarę nie
rozgrzaliśmy, jakieś 20-30 minut. Maciek tego dnia był naszym bohaterem, dbał o
nas trochę tak, jak kwoką o swoje pisklaki! Czuliśmy się jak przy mamie, kiedy
w dzieciństwie wracaliśmy przemoczeni i zziębnięci z podwórkowych harców na
sankach, a mama kazała się przebierać, wskakiwać pod koc i pić ciepłą herbatę z konfiturą. Najbardziej
posłuszny był Damian, który każde polecenie Maćka wykonywał bez dyskusji... że ma
zjeść, że ma się napić, że ma zmienić skarpety, że ma jak najszybciej wejść do
śpiwora itp. Kiedy się rozgrzaliśmy i najedliśmy razem z Maćkiem
wygrzebaliśmy się z namiotu, żeby przenieść jedzenie i inne aromatyczne
rzeczy, kilkadziesiąt metrów dalej, na wypadek, gdyby jakiś niedźwiedź chciał nas
odwiedzić. Po wyjściu na zewnątrz miło się zaskoczyliśmy, przestało padać, a nawet jakby się trochę przejaśniło. Damian i Ania zostali w śpiworach, obawialiśmy się, że się
rozchorują na dobre. Wiało potwornie, na tropiku mieliśmy zamarznięte krople
wody. Wiatr przegnał częściowo chmury, najpierw zobaczyliśmy kawałek
błękitnego nieba, a z czasem przed nami wyjawiła się piękna, ośnieżona
góra (Tołbaczik). Cieszyliśmy się jak dzieci, kiedy
okazało się jak cudowny widok mamy przed sobą, zawołaliśmy Anię i Damiana żeby chociaż na chwilę wyszli i to
zobaczyli, żeby chociaż głowy z namiotu wystawili! Mała sesja zdjęciowa i
Ania z Damianem z powrotem do śpiworów. Maciek zaproponował, żebyśmy
poszli wybadać trasę na jutro. Wiejący wiatr odsłaniały coraz więcej. Przestrzeń była ogromna, teren poprzecinany
rzeczkami i lodowymi zboczami. Przy takiej przejrzystości widzieliśmy dopiero
ile wzniesień i wulkanów było przed nami.
Uświadomiliśmy sobie, że faktycznie
dobrze trzeba znać ten teren żeby się nie pogubić. Szliśmy przed siebie. Według mapy
i informacji jakie mieliśmy, za jakieś 4 km powinna być kolejna wiata, do której
nota bene dzisiaj chcieliśmy dotrzeć. Kiedy tak sobie szliśmy i gadaliśmy
Maciek w oddali wypatrzył coś, co zdawało się ruszać... po chwili nie
mieliśmy wątpliwości, że to się ruszało. Maciej krzyknął, że to niedźwiedź!
Pierwsza myśl: „dobrze, że jest tak daleko!“. Chwila oprzytomnienia,
sprawdzenie co mamy przy sobie. Po sesji z górką do kieszeni w spodniach
schowałam aparat. Wyciągnęłam go, 30 krotny zoom się w końcu do czegoś przyda.
Sprawdziliśmy z czym mamy do czynienia. Zdziwiliśmy się bardzo kiedy na
wyświetlaczu zobaczyliśmy samotnie idącego człowieka, zmierzał on mniej więcej w
naszym kierunku. To odkrycie było dla nas w tym momencie na miarę spotkania
żyjątka na księżycu. Pobiegliśmy do niego! Kiedy tak przemierzaliśmy ten spory
dystans pomyślałam sobie, jak on musi się bać widząc takich dwóch dzikusów
pośrodku niczego, biegnących w jego stronę... Zauważył nas, zatrzymał się, dobiegliśmy do niego. Polsko-rosyjsko-angielskim próbowaliśmy się dogadać. Młody chłopak o
imieniu Ilya szukał drogi do miejsca, z którego my dziś wyszliśmy. Jest z dziewczyną, która bardzo przemarzła i nie miała siły już dalej iść,
więc została z plecakiem jakieś 2 km od tego miejsca. Nowi znajomi kilka
dni wcześniej wyszli z przewodnikiem z martwego lasu, ale ponieważ
kręcili materiał o Kamczatce stracili swoją grupę z oczu i się zgubili. Bazowali
tylko na mapie i kompasie, GPSa nie mieli. Błądzili cały dzień.
Zaproponowaliśmy, żeby wrócić się po Dilkę, towarzyszkę Ilyi i żeby rozbili
się koło nas, a rano wytłumaczymy im jak iść. Od razu się zgodził. Emocji było
tyle, że nawet dobrze się nie rozejrzeliśmy jak zmienił się krajobraz wokół
nas. Szliśmy przed siebie, wciąż w tę samą stronę. Chcąc zobaczyć, czy będziemy
wiedzieli jak wrócić, obróciłam się za siebie...zawołałam Maćka...za nami widok
zapierał dech, dwa wielkie ośnieżone wulkany za wzniesieniem, przy którym się
rozbiliśmy. Jeden z nich to Kluczewska Sopka, najwyższy wulkan na
Kamczatce. Widziałam już trochę miejsc na świecie, ale to wydało mi się
najpiękniejsze. Chłopaki szybkim krokiem poszli po Dilyę. Ja, jak w amoku,
robiłam zdjęcia patrząc tylko, żeby nie stracić ich z oczu. Zgubienie się tutaj to naprawdę poważna sprawa...Po około 30 minutach dotarliśmy do
dziewczyny.
Ucieszyła się na nasz widok. Maciek wziął jej plecak, ja namiot od
Ilyi. Chyba ze szczęścia wszyscy dostaliśmy głupawki, cieszyliśmy się bardzo. Przed zmrokiem doszliśmy do naszego obozu. Goście
rozbili swój namiot, my nasz przesunęliśmy trochę w miejsce bardziej osłonięte od wiatru. Zrobiliśmy kolację. Długo jednak nie siedzieliśmy, wszyscy byli
zmęczeni emocjami i pogodą. Księżyc w pełni górował nad Tołbaczikiem, około
22 zasnęliśmy. W nocy wiatr się trochę uspokoił, wiało mniej. Około 4 Maciek
wyszedł z namiotu za potrzebą, nie było go dłuższą chwilę, zabrakło mi
grzejnika z lewej strony (spałyśmy z Anią w środku), więc nad ranem
trochę przemarzłam. Temperatura „na zewnątrz“ ujemna, około -10°C. Maciek wspominał,
że oddając się potrzebie miał przepiękny widok na góry oświetlone blaskiem
księżyca. Nieźle, przyznać muszę...
Pierwsza narada |
Niebo zaczynało się przejaśniać |
Kluczewska Sopka |
Z Adnriejem ustalamy stawkę za transport |
Kozyriewsk |
Kozyriewsk |
Kuchnia letnia |
Przymiarki do namiotu |
Uzgadnianie trasy |
Panorama Kozyriewska z wieży |
Droga z Kozyriewska w rejon grupy wulkanów Kluczewskiej Sopki |
"Stoliki" - czekaliśmy na poprawę pogody |
Pruszy... |
Dużo wolnej przestrzeni nie mieliśmy, ale najważniejsze, że wszystko się w namiocie zmieściło. |
Krolpe lodu zdobiły nasz namiot |
Mapa + kompas to za mało. Bez GPSa nie ma się co w ten teren zapuszczać |
Kluczewska Sopka |
Twardziele w Was!!!
OdpowiedzUsuńHa ha. Wyjścia nie było ;)
Usuń