O 5:30 pobudka. Zebraliśmy obozowisko i chwilę po
6 ruszyliśmy w kierunku centrum Esso. O 6:50 wypełniony autobus czekał na
nielicznych, docierających jeszcze podróżnych, m.in na nas. A przed nami 9
godzin jazdy, w ścisku bo nasze bagaże nie zmieściły się już do luku,
z "aromatami świata" - pakunek z nieszczególnie dobrze pachnącą
zawartością ktoś postawił obok naszych siedzeń. Z czasem przyzwyczailiśmy
się do tej specyficznej woni. Dwa postoje po drodze ratowały nieco sytuację, można było
trochę wywietrzyć. Około 16 dotarliśmy do Yelizova. Udaliśmy się do informacji
turystycznej mieszczącej się w budynku PKSu na pierwszym piętrze. Drzwi były
zamknięte, żadnej tabliczki
|
Droga powrotna do Yelizova |
z podanymi godzinami urzędowania nie było.
Popytaliśmy jeszcze kilka osób, ale nikt nic nie wiedział. Ania z Maćkiem
poszli do banku wymienić pieniądze, Damian wyszedł na zewnątrz. Ja pilnowałam
plecaków. Przysiadł się do mnie starszy pan, bardzo sympatyczny. Mówił o wieloletniej
pracy w elektrowni, o ukraińskim pochodzeniu, o tym że na Kamczatce
jest sam, od 25 lat, jego żona i córki zostały w Kijowie i rzadko go odwiedzają. Łza mu się w oku
zakręciła na wspomnienia. Ja, moim łamanym rosyjskim opowiadałam o tym co
widzieliśmy na półwyspie, o fascynacji dziewiczą przyrodą Rosji, o życiu w
Polsce. Po kilkunastu minutach przyjechał autobus, na który mężczyzna
czekał – pożegnaliśmy się, odjechał. Jakąś taką tęsknotę za domem poczułam. Na szczęście po
chwili wrócił Damian, niedługo później Ania z Maćkiem.
Z poczekalni
PKSu zadzwoniliśmy pod kilka numerów, które otrzymaliśmy od Dilki. Od jednej z
osób po drugiej stronie słuchawki otrzymaliśmy kolejny numer. Zadzwoniliśmy.
Było do wynajęcia mieszkanie w Pietropawłowsku, jednopokojowe za 2200 rubli /
noc. Super! Po 550 rubli na głowę! Umówiliśmy się z Panią pod adresem,
który nam podała. Wcześniej uprzedziła nas jeszcze, że mieszkanie jest takie
„zwykłe i skromne“, ładniejsze już wynajęła. Byliśmy ciekawi co zastaniemy na
miejscu. W czteropiętrowym bloku na trzecim piętrze znajdowało się małe
mieszkanko, całkiem ładne, bez sztucznych kwiatów, dywanów na ścianie i bufiastych kotar, za to
z telewizorem i lustrzanym sufitem. To co nas urzekło, to widok.
Z okna mogliśmy podziwiać ośnieżone szczyty trzech wulkanów.
Mieliśmy pomysł aby rano wybrać się na leżącą
nieopodal górkę na wschód słońca, oceniliśmy odległość na około 1.5 godziny
drogi na wzniesienie (kalkulacja mocno zmęczonych ludzi). Wstaliśmy zatem o godzinie 3:00, szybko nałożyliśmy
ciepłe ubrania i wymaszerowaliśmy ku przygodzie. Trudno opisać co działo się
potem, weszliśmy do jakiegoś lasku, w dole słyszeliśmy płynącą wodę, którą aby
dostać się na górkę
|
Widok z okna |
musielibyśmy pokonać. Drogę oświetlaliśmy sobie czołówkami.
Niestety nie widzieliśmy nigdzie zejścia w dół. Poszukaliśmy jeszcze chwilę
jakiejś sensownie wyglądającej ścieżki, zwątpienie w sukces było jednak coraz
większe. Około godziny 4 stwierdziliśmy, że to bez sensu, że z naszego okna też
pewnie będzie ładny widok. Po przedarciu się przez krzaki dotarliśmy z powrotem do głównej drogi, a potem do mieszkania. Zasnęliśmy. Po nocnych
przygodach obudziliśmy się o 8:30. Zaplanowaną na ten dzień mieliśmy wycieczkę
nad ocean. Dołączyć do nas mieli Dilya i Ilya. Umówiliśmy się z nimi w
naszym „apartamencie“ na godzinę 10:00. Mieli zostawić tu swoje plecaki (zaproponowaliśmy im, aby przenocowali w naszym mieszkaniu). Chwilę się spóźnili, my w międzyczasie
zrobiliśmy śniadanie, poszliśmy na pocztę wysłać kartki (znaczek do Europy
kosztuje 30 rubli). Rosyjscy znajomi poinformowali nas, że będą około godziny 12 bo
chcieli jeszcze nabyć ryby i pamiątki przed odjazdem (to był ich ostatni dzień przed wylotem do Moskwy). Korzystając
z wolnej chwili poznawaliśmy rosyjskie przeboje muzyczne puszczane w TV.
Teledyski były tendencyjne – bogaci chłopcy, piękne dziewczyny, przepych, szampan,
jachty i szybkie fury. Chwilę po 12 byliśmy w komplecie.
Ruszyliśmy w kierunku przystanku autobusowego KP –
tu swoją trasę zaczyna i kończy wiele autobusów (znajduje się w okolicach zatoki
Awaczyńskiej). Kupiliśmy na drogę ciasteczka i wodę. Autobusem nr 24
pojechaliśmy w kierunku miejscowości Zaziorny. Podróż trwała około 25 minut.
Od przystanku końcowego do oceanu Spokojnego trzeba przejść jeszcze 8 km. Pan
kierowca wskazał nam kierunek. Nogi nasze młode i w chodzie zaprawione, więc
maszerowaliśmy żwawo. Szliśmy drogą gruntową, dookoła nas zieleń, a w dali
wulkany. Ładnie było. Po przejściu około kilometra drogą, uczęszczaną głównie
przez dojeżdżające do pól traktory, zbliżał się samochód, osobowy,
z czterema wolnymi miejscami. Pan się zatrzymał, zapytał co i jak, czy nad
ocean zmierzamy. On jechał odebrać grupkę osób, która korzystała z bazy
surferów na pobliskiej plaży. Zaproponował, że może nas – czyli dziewczyny,
zabrać. Wzięłyśmy plecaki i umówiliśmy się z chłopakami, że jak dojdą do
skrzyżowania to mają skręcić w prawo i że na końcu tej drogi przed mostkiem
będziemy na nich czekały (od mostku są jeszcze około 4 km nad ocean).
Z tego co mówił Kir (podwożący nas mężczyzna) wszystkimi trzema drogami ze
skrzyżowania da się nad ocean dotrzeć, ale ta jest najlepsza, ma najmniej
kolein i błota. Osobówką możliwość przejazdu tą na wprost zaraz za skrzyżowaniem
się kończy, a ta w lewo jest najdłuższa. Drogą na wale dojechałyśmy do mostku.
W oczekiwaniu na chłopców Kir opowiadał nam o sobie, że jest wykładowcą w
szkole w Pietropawłowsku, że pisze przewodniki po Kamczatce, że działa w
organizacji na rzecz tego regionu.
|
Droga nad ocean |
Minęło 20 minut, a naszych współtowarzyszy
nawet w dali nie było widać. Trochę się zaniepokoiłyśmy. Po 30 minutach
stwierdziliśmy, że coś musieli pomylić i cofnęliśmy się do skrzyżowania.
Przejechaliśmy kawałek drogą na wprost (tyle ile byliśmy w stanie bez zakopania się przejechać), ale nikogo nie wypatrzyliśmy. Kir stwierdził, że na
pewno tamtędy nie poszli skoro wyraźnie kilka razy mówił im, żeby na wprost nie
szli bo tam dużo błota. Pozostała nam opcja trzecia, czyli droga w lewo, również
mieszcząca się na wale. Kir trochę się już spieszył, więc podwiózł nas
tylko kawałek tłumacząc jak iść dalej. W polu pracowali rolnicy, byli jednak na
tyle daleko, że szanse zapytania o naszych wędrowców były żadne. Poszłyśmy
zatem przed siebie. Najpierw wzdłuż pól w kierunku północnym, a po około 2 km
na wschód drogą gruntową między rowem o szerokości kilku metrów a lasem. Droga
minęła nam całkiem przyjemnie, choć znowu komary gryzły. Czym byłyśmy bliżej
celu tym woda zajmowała coraz większą powierzchnię. Nie dawało mi to spokoju.
Pod naszymi stopami pojawiła się trawa, w dali krzaki i miejsce na ognisko.
Jakiego ogromnego rozczarowania doznałyśmy, kiedy za krzakami zamiast
piaszczystej plaży ujrzałyśmy bagna. Na oko dość rozległe....iść, nie iść, iść,
nie iść. Z książek pamiętam, że jak się nie zna terenu i
jest inna możliwość, to lepiej z niej skorzystać. Nic to, 5 km
nadprogramowego spacerku za nami i tyle samo przed nami :).
Wracamy drogą, którą przyszłyśmy. Nieco
bardziej zrezygnowane i uważne. I tak nagle spojrzałam na ślad,
odbity był w błocie i tak pewności nie mam, ale przeczucie podpowiadało.
– Dziewczyny myślicie, że to ślad niedźwiedzia?
- Eee, nie, to duży pies albo jakieś leśne
zwierze.
Wielkość łapy i odbite na końcu pazury nie
pozostawiały wątpliwości. Odpowiedź Dilki niby mnie wewnętrznie uspokoiła,
ale jakoś tak głośniej rozmawiać zaczęłyśmy i śpiewać i rozglądać się czy jakiś
misiu zza krzaka nie wygląda. Przyszedł pierwszy sms od Maćka „Gdzie
jesteście? Widzicie skałę w wodzie?“. Chłopaki siedzieli już nad oceanem. A my
do skrzyżowania miałyśmy jeszcze ze 3 km. Rolnicy z pola zbliżyli się do
drogi. Zagadałyśmy.
- oj oj jaka to zła droga, to nie tędy. A dziewuszki
wy uważajcie bo tam niedźwiedzie chodzą! Musicie iść .... – jeszcze inną
ścieżkę nam wskazali....
Nie chciałyśmy ryzykować kolejnego „spaceru“.
Z chłopakami przez sms nie mogliśmy ustalić którędy oni poszli, każdy
widział jakąś górkę, ale jak się później okazało każdy inną. Poprosiłyśmy w
końcu naszych rycerzy, żeby przyszli po nas i poprowadzili nas właściwą drogą.
Chyba nas lubią lub też potrzebowali rzeczy z plecaków, które cały czas
nosiłyśmy, bo zgodzili się od razu ;)
.
|
W oczekiwaniu na chłopaków |
Umówiliśmy się na skrzyżowaniu, na którym mieli skręcić w prawo (nie wiedzieli gdzie nie skręcili, więc cofali się tą samą drogą).
Zaczęło kropić. Jak tylko usłyszałyśmy głosy (po około 40 minutach) wybiegłyśmy
im naprzeciw. Podobno nawoływali nas już wcześniej ale my nie słyszałyśmy,
według ich teorii za głośno plotkowałyśmy, żeby cokolwiek usłyszeć...takie
pomówienia. Faktycznie poszli na wprost i faktycznie droga była dość
błotnista, ale nogami spokojnie do przejścia. Komary dokuczały coraz
mocniej, nawet Mugga na niewiele się zdała. Dobre humory na szczęście nas nie opuszczały.
Po godzinnej przechadzce naszym oczom ukazał się ocean...piękny widok. Piaszczysty
brzeg, woda, widok na wulkan i skały, jakoś tak zielono i egzotycznie. Nawet
słońce wyszło. Marzeniem Dilki była kąpiel w oceanie. Choć było dość chłodno, zrobiła
to. Zuch dziewczyna! Nie spędziliśmy na plaży dużo czasu, może 45 minut, nie
było szans na dłużej, komary kąsały niemiłosiernie. Przy ubieraniu butów
nabawiliśmy się kilku kolejnych bąbli. Postanowiliśmy wrócić drogą, którą
mieliśmy tu przyjść – faktycznie była najprzyjemniejszą i komary też jakby
mniej namolne. Zdecydowanie polecam jakby ktoś się wybierał! Dochodząc do
przystanku zobaczyliśmy, że autobus właśnie podjeżdżał. Idealnie. Droga
powrotna do miasta to jakieś 15 minut. W Pietropawłowsku chcieliśmy się wybrać jeszcze
na targ rybny, ale był już nieczynny (czynny do godz. 20:00). Długo nie myśląc
wpadliśmy na kolejny pomysł. Po nieudanej
|
Zatoka Awaczyńska |
porannej próbie podziwiania wschodu
słońca, postanowiliśmy tym razem wybrać się na górkę nad Zatoką Awaczyńską na jego zachód. Na dworcu KP wsieliśmy w autobus nr 5 i podjechaliśmy jak
najdalej się dało. Była już 21:10 więc powoli zmierzchało. Musieliśmy się
spieszyć, żeby na wzniesienie w porę się dostać. Widząc, że drogą samochodową i
przemierzaną przez piechurów przed zmrokiem już nie zdążymy wymyśliliśmy sobie,
że wdrapiemy się pionowo w górę, przez krzaki. Musieliśmy uważać tylko na
obsuwające się kamienie żeby sobie wzajemnie krzywdy nie zrobić. Było to
dość wyczerpujące, ale udało się. Zdążyliśmy. Widok przedni. Panorama miasta,
ośnieżone szczyty, piękna zatoka. Na to wzniesienie na zachód słońca
przyjeżdża sporo samochodów, chłopaki zabierają tu dziewczyny na romantyczne
randki, a fotografowie wwożą kilogramy sprzętu, żeby uchwycić malownicze niebo
nad wulkanami. Po zmroku wróciliśmy do naszej miejscówki, głodni i
zmęczeni całodziennymi marszami. Dilya z Ilyą poczęstowali nas kupionym
rano na targu kawiorem. Kanapki z masłem i ikrą smakowały wybornie. Do snu
włączyliśmy sobie jeszcze w telewizorze rosyjski film historyczny i tak powoli zasypialiśmy.
|
Tak sobie mieszkaliśmy |
|
Bazarek przy dworcu KP |
|
Dworzec KP |
|
Droga nad ocean |
|
Plaża z widokiem na wulkany |
|
Kąpiel w oceanie |
|
Pietropawłowsk |
Szkoda, że ten blog nie wyświetlił mi się, gdy przed wakacjami szukałam informacji o Kamczatce! A teraz z zainteresowaniem czytam o Waszych przygodach. Właściwie dopiero zaczynam czytać. Muszę wrócić do początku.
OdpowiedzUsuńMy byliśmy na Kamczatce w lipcu tego roku i udało nam się zażyć kąpieli w Pacyfiku przy 32 stopniach ciepła. Plaże były pełne. Ale woda bardzo zimna, aż łupało w kościach!
Też zaczęłam opisywać naszą podróż na blogu - zapraszam do wspomnień ;)
woooow! szacun! My się na kąpiel nie odważyliśmy :)
OdpowiedzUsuńZapewne zajrzę powspominać :)