środa, 30 listopada 2016

Peru: Hola Lima! - czyli początek naszej peruwiańskiej przygody

.....byłam dzieckiem, kiedy w telewizorze zobaczyłam kobiety, niewysokie, z włosami zaplecionymi w długie warkocze i z zabawnymi melonikami na głowie. Leciał wtedy jeden z odcinków programu "Pieprz i wanilia" prowadzony przez Tonego Halika i Elżbietę Dzikowską. Podróżnicy opowiadali o Peru - wielobarwnym kraju radosnych ludzi i ulicznych fiest. Tak mi się wtedy wydawało. Czy Peru faktycznie takie jest? Jaka jest Boliwia, której w swoich programach ten wyjątkowy duet również poświęcił sporo czasu? Mamy cztery tygodnie, żeby się o tym przekonać. A teraz po kolei....
Pod koniec 2015 roku, przyczailiśmy się z Adamem na promocyjne loty do Limy. Jak pomyśleli tak i kupili. Wybraliśmy połączenie tańsze, z przesiadkami. Nim dostaliśmy się do stolicy Peru lądowaliśmy w Londynie (na lotnisku Heathrow zaliczyliśmy nockę)  oraz w Madrycie. Potem już tylko 12 godzin wysoko w chmurach i docieramy do południowoamerykańskiej metropolii położonej nad brzegiem Oceanu Spokojnego, do miasta rozległego, zamieszkiwanego przez ponad 8 milionów mieszkańców. Jak większość turystów, zaraz po przylocie kierujemy się do Miraflores - dzielnicy wyróżniającej się na tle innych, dzielnicy turystycznej, położonej na wysokim klifie, z którego rozpościera się imponujący widok na Pacyfik. Ponad 20 kilometrowy odcinek jedziemy taksówką, wraz z dwójką poznanych w samolocie izraelskich młodzieńców. Jeszcze przed opuszczeniem lotniska, jako, że planowaliśmy jechać w tym samym kierunku, uzgodniliśmy z chłopakami, że weźmiemy wspólny transport (Lotnisko - Miraflores, korporacja GreenTaxi, ceny na kwiecień 2016):
- 60 soli ( peruwiańska waluta) - auto 3 osobowe
- 80 soli - auto 5 osobowe
Mimo późnej godziny limańskie arterie wciąż są zatłoczone. Nasz kierowca, omijając korki urządza nam przejażdżkę bocznymi uliczkami, przez dzielnice biedne, pełne nieskładnie postawionych, rozpadających się budynków. Po godzinie docieramy do hostelu ( cena za nocleg w centrum Miraflores 11$). Jeszcze tylko przebrnięcie przez recepcję, w której niewysoka starsza pani krzyczy coś do nas po hiszpańsku, nie zważając na nasze tłumaczenia, że my Hiszpański to tylko poco, poco (trochę). Cóż za temperament!!! 10 minut patrzymy sobie głęboko w oczy nie rozumiejąc się na wzajem ni w ząb! Z pomocą młodego Peruwiańczyka załatwiamy formalności i dostajemy w końcu klucz. Klucz do pokoju, w którym czekają już na nas Karol i Wojtek (info dla tych którzy nie czytali o Amsterdamie - chłopaki to nasi kompani, którzy lecieli wcześniejszym lotem). 


Po ponad 30 godzinach podróży upragniony prysznic i łóżko! Nareszcie! Nie przeszkadza mi to, że z tego pierwszego leci tylko zimna woda, a to drugie to ława, na którą rzucony jest, ślizgający się po jej powierzchni materac. Nic mi nie przeszkadza. Ba! Nawet po chwili odpoczynku wraca energia, także nie chcąc tracić wieczoru wybieramy się na spacer po najbliższej okolicy - na targ (nasze pierwsze zetknięcie z lokalnymi owocami), na klif z którego podziwiamy pięknie oświetlone sąsiadujące dzielnice. Odwiedzamy jeszcze jedno miejsce, nieoficjalne serce dzielnicy - Park Kennedy'ego - zielony, tętniący życiem, skwer zdominowany przez bezdomne koty, będące pod opieką miasta. Na schodach przy parkowej fontannie przesiaduje lokalna młodzież. Kilkoro jej reprezentantów przygrywa na gitarach klasyki. Koty biegają wokoło. Ciepły kwietniowy wieczór. Wspaniale! Mus był się jednak zbierać. Wciąż nie podjęliśmy decyzji czym jutro wyruszymy do Cuzco ( miasta będącego bramą do krainy Inków i słynnych ruin Machu Picchu). Samolot, autobus, może jednak samolot... Koszt przejazdu autobusem to 54$, plusem jest to, że na wysokość 3400m n.p.m. ( na takiej położone jest Cuzco) wjeżdżamy powoli, więc jest większa szansa na aklimatyzację. Podróż zabiera jednak niemal cała dobę. Samolot jest trochę droższy, 73$ (Peruvian Airlines), ale leci tylko godzinę. I to właśnie ten ostatni argument zaważył na naszej decyzji. 
Lima - poranne przygotowania do wypłynięcia.
Poranne słońce przebija się przez okno. Mobilizuje nas do wczesnej pobudki i spaceru po zupełnie inaczej wyglądającej za dnia dzielnicy. Patrząc na otoczenie mogłabym pomyśleć, że jestem w którejś z europejskich stolic - szklane budynki, neonowe reklamy, sieciowe restauracje, mnóstwo zieleni, biegaczy na ścieżkach i luksusowych aut na ulicach. Idziemy na plażę, na której surferzy zmagają się z falami oceanu. Co za widoki! ;-) Pięknie tu. Jest to jednak tylko jedna z twarzy Limy. W mieście ściera się bogactwo i nędza, wspaniałe rezydencje i obdrapane, niedokończone budynki mieszkalne. Mam ogromną nadzieję, że kiedy za 4 tygodnie wrócimy do Limy starczy nam czasu na poznanie również normalnego, nieturystycznego życia miasta. O 10:30 wracamy do hostelu. Narzucamy plecaki na plecy i komu w drogę temu przygoda! W czwórkę pakujemy się do złapanej na ulicy taksówki (60 soli), którą ledwo żywi (godzinna jazda w upale, przygnieceni dużymi plecakami, które nie zmieściły się do bagażnika) docieramy na lotnisko. Salute! Za wyjazd! Wznosimy toast, siedząc w hali odlotów, przelanym do butelki po Inca Kola lokalnym piwem. 



Panorama miasta z platformy widokowej na Miraflores
Już od pierwszych dni smakowaliśmy peruwiańskiej kuchni. W jednej ze słynniejszych w stolicy restauracji - Manolo - kupiłam churros - słodki przysmak z ciasta parzonego, smażonego na głębokim tłuszczu, z waniliowym nadzieniem. Całkiem dobry, choć drogi (5 soli /sztuka). U przydrożnych handlarzy można je nabyć znacznie taniej.
Koty w Parku Kennedy'ego
Ulice Miraflores

 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz