wtorek, 12 stycznia 2016

Rosja: Kamczatka - Wracamy na południe.... i jeszcze o wycieczce nad ocean, z dreszczykiem emocji w tle / cz.7/10

O 5:30 pobudka. Zebraliśmy obozowisko i chwilę po 6 ruszyliśmy w kierunku centrum Esso. O 6:50 wypełniony autobus czekał na nielicznych, docierających jeszcze podróżnych, m.in na nas. A przed nami 9 godzin jazdy, w ścisku bo nasze bagaże nie zmieściły się już do luku, z "aromatami świata" - pakunek z nieszczególnie dobrze pachnącą zawartością ktoś postawił obok naszych siedzeń. Z czasem przyzwyczailiśmy się do tej specyficznej woni. Dwa postoje po drodze ratowały nieco sytuację, można było trochę wywietrzyć. Około 16 dotarliśmy do Yelizova. Udaliśmy się do informacji turystycznej mieszczącej się w budynku PKSu na pierwszym piętrze. Drzwi były zamknięte, żadnej tabliczki
Droga powrotna do Yelizova
z podanymi godzinami urzędowania nie było. Popytaliśmy jeszcze kilka osób, ale nikt nic nie wiedział. Ania z Maćkiem poszli do banku wymienić pieniądze, Damian wyszedł na zewnątrz. Ja pilnowałam plecaków. Przysiadł się do mnie starszy pan, bardzo sympatyczny. Mówił o wieloletniej pracy w elektrowni, o ukraińskim pochodzeniu, o tym że na Kamczatce jest sam, 
od 25 lat, jego żona i córki zostały w Kijowie i rzadko go odwiedzają. Łza mu się w oku zakręciła na wspomnienia. Ja, moim łamanym rosyjskim opowiadałam o tym co widzieliśmy na półwyspie, o fascynacji dziewiczą przyrodą Rosji, o życiu w Polsce. Po kilkunastu minutach przyjechał autobus, na który mężczyzna czekał – pożegnaliśmy się, odjechał. Jakąś taką tęsknotę za domem poczułam. Na szczęście po chwili wrócił Damian, niedługo później Ania z Maćkiem.
Z poczekalni PKSu zadzwoniliśmy pod kilka numerów, które otrzymaliśmy od Dilki. Od jednej z osób po drugiej stronie słuchawki otrzymaliśmy kolejny numer. Zadzwoniliśmy. Było do wynajęcia mieszkanie w Pietropawłowsku, jednopokojowe za 2200 rubli / noc. Super! Po 550 rubli na głowę! Umówiliśmy się z Panią pod adresem, który nam podała. Wcześniej uprzedziła nas jeszcze, że mieszkanie jest takie „zwykłe i skromne“, ładniejsze już wynajęła. Byliśmy ciekawi co zastaniemy na miejscu. W czteropiętrowym bloku na trzecim piętrze znajdowało się małe mieszkanko, całkiem ładne, bez sztucznych kwiatów, dywanów na ścianie i bufiastych kotar, za to z telewizorem i lustrzanym sufitem. To co nas urzekło, to widok. Z okna mogliśmy podziwiać ośnieżone szczyty trzech wulkanów. 
Mieliśmy pomysł aby rano wybrać się na leżącą nieopodal górkę na wschód słońca, oceniliśmy odległość na około 1.5 godziny drogi na wzniesienie (kalkulacja mocno zmęczonych ludzi). Wstaliśmy zatem o godzinie 3:00, szybko nałożyliśmy ciepłe ubrania i wymaszerowaliśmy ku przygodzie. Trudno opisać co działo się potem, weszliśmy do jakiegoś lasku, w dole słyszeliśmy płynącą wodę, którą aby dostać się na górkę
Widok z okna
musielibyśmy pokonać. Drogę oświetlaliśmy sobie czołówkami. Niestety nie widzieliśmy nigdzie zejścia w dół. Poszukaliśmy jeszcze chwilę jakiejś sensownie wyglądającej ścieżki, zwątpienie w sukces było jednak coraz większe. Około godziny 4 stwierdziliśmy, że to bez sensu, że z naszego okna też pewnie będzie ładny widok. Po przedarciu się przez krzaki dotarliśmy z powrotem do głównej drogi, a potem do mieszkania. Zasnęliśmy. Po nocnych przygodach obudziliśmy się o 8:30. Zaplanowaną na ten dzień 
mieliśmy wycieczkę nad ocean. Dołączyć do nas mieli Dilya i Ilya. Umówiliśmy się z nimi w naszym „apartamencie“ na godzinę 10:00. Mieli zostawić tu swoje plecaki (zaproponowaliśmy im, aby przenocowali w naszym mieszkaniu). Chwilę się spóźnili, my w międzyczasie zrobiliśmy śniadanie, poszliśmy na pocztę wysłać kartki (znaczek do Europy kosztuje 30 rubli). Rosyjscy znajomi poinformowali nas, że będą około godziny 12 bo chcieli jeszcze nabyć ryby i pamiątki przed odjazdem (to był ich ostatni dzień przed wylotem do Moskwy). Korzystając z wolnej chwili poznawaliśmy rosyjskie przeboje muzyczne puszczane w TV. Teledyski były tendencyjne – bogaci chłopcy, piękne dziewczyny, przepych, szampan, jachty i szybkie fury. Chwilę po 12 byliśmy w komplecie.
Ruszyliśmy w kierunku przystanku autobusowego KP – tu swoją trasę zaczyna i kończy wiele autobusów (znajduje się w okolicach zatoki Awaczyńskiej). Kupiliśmy na drogę ciasteczka i wodę. Autobusem nr 24 pojechaliśmy w kierunku miejscowości Zaziorny. Podróż trwała około 25 minut. Od przystanku końcowego do oceanu Spokojnego trzeba przejść jeszcze 8 km.  Pan kierowca wskazał nam kierunek. Nogi nasze młode i w chodzie zaprawione, więc maszerowaliśmy żwawo. Szliśmy drogą gruntową, dookoła nas zieleń, a w dali wulkany. Ładnie było. Po przejściu około kilometra drogą, uczęszczaną głównie przez dojeżdżające do pól traktory, zbliżał się samochód, osobowy, z czterema wolnymi miejscami. Pan się zatrzymał, zapytał co i jak, czy nad ocean zmierzamy. On jechał odebrać grupkę osób, która korzystała z bazy surferów na pobliskiej plaży. Zaproponował, że może nas – czyli dziewczyny, zabrać. Wzięłyśmy plecaki i umówiliśmy się z chłopakami, że jak dojdą do skrzyżowania to mają skręcić w prawo i że na końcu tej drogi przed mostkiem będziemy na nich czekały (od mostku są jeszcze około 4 km nad ocean). Z tego co mówił Kir (podwożący nas mężczyzna) wszystkimi trzema drogami ze skrzyżowania da się nad ocean dotrzeć, ale ta jest najlepsza, ma najmniej kolein i błota. Osobówką możliwość przejazdu tą na wprost zaraz za skrzyżowaniem się kończy, a ta w lewo jest najdłuższa. Drogą na wale dojechałyśmy do mostku. W oczekiwaniu na chłopców Kir opowiadał nam o sobie, że jest wykładowcą w szkole w Pietropawłowsku, że pisze przewodniki po Kamczatce, że działa w organizacji na rzecz tego regionu.
Droga nad ocean
Minęło 20 minut, a naszych współtowarzyszy nawet w dali nie było widać. Trochę się zaniepokoiłyśmy. Po 30 minutach stwierdziliśmy, że coś musieli pomylić i cofnęliśmy się do skrzyżowania. Przejechaliśmy kawałek drogą na wprost (tyle ile byliśmy w stanie bez zakopania się przejechać), ale nikogo nie wypatrzyliśmy. Kir stwierdził, że na pewno tamtędy nie poszli skoro wyraźnie kilka razy mówił im, żeby na wprost nie szli bo tam dużo błota. Pozostała nam opcja trzecia, czyli droga w lewo, również mieszcząca się na wale. Kir trochę się już spieszył, więc podwiózł  nas tylko kawałek tłumacząc jak iść dalej. W polu pracowali rolnicy, byli jednak na tyle daleko, że szanse zapytania o naszych wędrowców były żadne. Poszłyśmy zatem przed siebie. Najpierw wzdłuż pól w kierunku północnym, a po około 2 km na wschód drogą gruntową między rowem o szerokości kilku metrów a lasem. Droga minęła nam całkiem przyjemnie, choć znowu komary gryzły. Czym byłyśmy bliżej celu tym woda zajmowała coraz większą powierzchnię. Nie dawało mi to spokoju. Pod naszymi stopami pojawiła się trawa, w dali krzaki i miejsce na ognisko. Jakiego ogromnego rozczarowania doznałyśmy, kiedy za krzakami zamiast piaszczystej plaży ujrzałyśmy bagna. Na oko dość rozległe....iść, nie iść, iść, nie iść. Z książek pamiętam, że jak się nie zna terenu i jest inna możliwość, to lepiej z niej skorzystać. Nic to, 5 km nadprogramowego spacerku za nami i tyle samo przed nami
:). Wracamy drogą, którą przyszłyśmy. Nieco bardziej zrezygnowane i uważne. I tak nagle spojrzałam na ślad, odbity był w błocie i tak pewności nie mam, ale przeczucie podpowiadało.
– Dziewczyny myślicie, że to ślad niedźwiedzia?
-  Eee, nie, to duży pies albo jakieś leśne zwierze.
Wielkość  łapy i odbite na końcu pazury nie pozostawiały wątpliwości. Odpowiedź Dilki niby mnie wewnętrznie uspokoiła, ale jakoś tak głośniej rozmawiać zaczęłyśmy i śpiewać i rozglądać się czy jakiś misiu zza krzaka nie wygląda. Przyszedł pierwszy sms od Maćka „Gdzie jesteście? Widzicie skałę w wodzie?“. Chłopaki siedzieli już nad oceanem. A my do skrzyżowania miałyśmy jeszcze ze 3 km. Rolnicy z pola zbliżyli się do drogi. Zagadałyśmy.
- oj oj jaka to zła droga, to nie tędy. A dziewuszki wy uważajcie bo tam niedźwiedzie chodzą! Musicie iść .... – jeszcze inną ścieżkę nam wskazali....
Nie chciałyśmy ryzykować kolejnego „spaceru“. Z chłopakami przez sms nie mogliśmy ustalić którędy oni poszli, każdy widział jakąś górkę, ale jak się później okazało każdy inną. Poprosiłyśmy w końcu naszych rycerzy, żeby przyszli po nas i poprowadzili nas właściwą drogą. Chyba nas lubią lub też potrzebowali rzeczy z plecaków, które cały czas nosiłyśmy, bo zgodzili się od razu ;).
W oczekiwaniu na chłopaków
Umówiliśmy się na skrzyżowaniu, na którym mieli skręcić w prawo (nie wiedzieli gdzie nie skręcili, więc cofali się tą samą drogą). Zaczęło kropić. Jak tylko usłyszałyśmy głosy (po około 40 minutach) wybiegłyśmy im naprzeciw. Podobno nawoływali nas już wcześniej ale my nie słyszałyśmy, według ich teorii za głośno plotkowałyśmy, żeby cokolwiek usłyszeć...takie pomówienia. Faktycznie poszli na wprost i faktycznie droga była dość błotnista, ale nogami spokojnie do przejścia. Komary dokuczały coraz mocniej, nawet Mugga na niewiele się zdała. Dobre humory na szczęście nas nie opuszczały. Po godzinnej przechadzce naszym oczom ukazał się ocean...piękny widok. Piaszczysty brzeg, woda, widok na wulkan i skały, jakoś tak zielono i egzotycznie. Nawet słońce wyszło. Marzeniem Dilki była kąpiel w oceanie. Choć było dość chłodno, zrobiła to. Zuch dziewczyna! Nie spędziliśmy na plaży dużo czasu, może 45 minut, nie było szans na dłużej, komary kąsały niemiłosiernie. Przy ubieraniu butów nabawiliśmy się kilku kolejnych bąbli. Postanowiliśmy wrócić drogą, którą mieliśmy tu przyjść – faktycznie była najprzyjemniejszą i komary też jakby mniej namolne. Zdecydowanie polecam jakby ktoś się wybierał! Dochodząc do przystanku zobaczyliśmy, że autobus właśnie podjeżdżał. Idealnie. Droga powrotna do miasta to jakieś 15 minut. W Pietropawłowsku chcieliśmy się wybrać jeszcze na targ rybny, ale był już nieczynny (czynny do godz. 20:00). Długo nie myśląc wpadliśmy na kolejny pomysł. Po nieudanej
Zatoka Awaczyńska
porannej próbie podziwiania wschodu słońca, postanowiliśmy tym razem wybrać się na górkę nad Zatoką Awaczyńską na jego zachód. Na dworcu KP wsieliśmy w autobus nr 5 i podjechaliśmy jak najdalej się dało. Była już 21:10 więc powoli zmierzchało. Musieliśmy się spieszyć, żeby na wzniesienie w porę się dostać. Widząc, że drogą samochodową i przemierzaną przez piechurów przed zmrokiem już nie zdążymy wymyśliliśmy sobie, że wdrapiemy się pionowo w górę, przez krzaki. Musieliśmy uważać tylko na obsuwające się kamienie żeby sobie wzajemnie krzywdy nie zrobić.  Było to dość wyczerpujące, ale udało się. Zdążyliśmy. Widok przedni. Panorama miasta, ośnieżone szczyty, piękna zatoka. Na to wzniesienie na zachód słońca przyjeżdża sporo samochodów, chłopaki zabierają tu dziewczyny na romantyczne randki, a fotografowie wwożą kilogramy sprzętu, żeby uchwycić malownicze niebo nad wulkanami.  Po zmroku wróciliśmy do naszej miejscówki, głodni i zmęczeni całodziennymi marszami. Dilya z Ilyą poczęstowali nas kupionym rano na targu kawiorem. Kanapki z masłem i ikrą smakowały wybornie. Do snu włączyliśmy sobie jeszcze w telewizorze rosyjski film historyczny i tak powoli zasypialiśmy.

Tak sobie mieszkaliśmy
Bazarek przy dworcu KP
Dworzec KP
Droga nad ocean

Plaża z widokiem na wulkany

Kąpiel w oceanie




Pietropawłowsk





2 komentarze:

  1. Szkoda, że ten blog nie wyświetlił mi się, gdy przed wakacjami szukałam informacji o Kamczatce! A teraz z zainteresowaniem czytam o Waszych przygodach. Właściwie dopiero zaczynam czytać. Muszę wrócić do początku.
    My byliśmy na Kamczatce w lipcu tego roku i udało nam się zażyć kąpieli w Pacyfiku przy 32 stopniach ciepła. Plaże były pełne. Ale woda bardzo zimna, aż łupało w kościach!
    Też zaczęłam opisywać naszą podróż na blogu - zapraszam do wspomnień ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. woooow! szacun! My się na kąpiel nie odważyliśmy :)
    Zapewne zajrzę powspominać :)

    OdpowiedzUsuń