poniedziałek, 25 stycznia 2016

Rosja: Kamczatka - Pod wulkanem Wiluczyńskim / cz.9/10

Wstaliśmy wcześnie, chwilę po godzinie 6. Ząbki, śniadanko, ząbki i tak do 7:30 zleciało. Na godzinę 8:00 umówiliśmy się z Wiktorem w okolicach pobliskiego centrum handlowego. Igor (kierowca) i Wiktor (przewodnik) przyjechali po nas punktualnie dość zmęczonym już Mitsubishi Vanem. Udaliśmy się w kierunku Yelezova, tam odbieraliśmy jeszcze dwie dziewczyny (Łotyszki, które dzień wcześniej na Kamczatkę przyleciały). W siódemkę ruszyliśmy w stronę wulkanu Wiluczyńskiego (kierunek ten sam co na wulkan Mutnowski). Po kilkudziesięciu kilometrach auto się zatrzymało, okazało się, że dziewczyny przesiądą się do większego auta (Kamaza) jadącego pod Mutnowski, a my po drodze zabierzemy inne osoby. Przyznać muszę, że cały biznes turystyczny jest tu naprawdę dobrze zorganizowany, przewodnicy współpracują ze sobą, jeden drugiego
poleca, przysługa za przysługę - jak się później dowiedzieliśmy, za pieniądze zarobione w czasie trzech turystycznych miesięcy przewodnicy żyją cały rok. Na placyku, na którym oczekiwaliśmy na Kamaza zapach kartoszek nęcił bardzo. Nie powstrzymaliśmy się. Choć była dopiero godzina 9:00 zjedliśmy "drugie śniadanie". Z tego miejsca widać już było wulkan do którego zmierzaliśmy, a przed nami do przejechania jeszcze 60 km. Dziewczyny ruszyły w swoją stronę, my w swoją. Przez wioski i wioseczki dotarliśmy do miejscowości Poratunka skąd zabieraliśmy małżeństwo Rosjan w średnim wieku. Dalej jechaliśmy drogą szutrową, mocno kamienistą, znowu uderzaliśmy głowami w sufit. Ze Srebrnego Strumienia nabraliśmy wody do picia - według miejscowej legendy jak się człowiek ze strumienia wody nie napije, to nieszczęście będzie! Ot taki zabobon :).
Dojechaliśmy pod wulkan. Niby śniegu dużo, niby zagrożenie lawinowe, a namiot na 1/3 wysokości wzniesienia ktoś rozbił. Patrzyliśmy na niego z zazdrością, tak właśnie... Naszym celem był wodospad pod wulkanem. Przedarliśmy się przez krzaki i później było tylko pod górkę, po śniegu, mokrym. Z nieośnieżonego zbocza turlały się kamienie, Wiktor kilka razy wspominał o możliwości zejścia lawiny. Do celu dotarliśmy dość szybko, dobrze się nawet nie zmęczyliśmy. Wodospad całkiem spoko, jednak to panorama robiła większe wrażenie. Był pogodny, ciepły dzień, słońce rzucało promienie na okoliczne szczyty. No fajno, no. Schodząc urządziliśmy sobie zawody zjazdowe, kto szybciej będzie na dole. Damian wygrał, taki los. Po wszystkim zjedliśmy posiłek przygotowany przez Igora - rybka, sery, bakalie, ciastka i czekolada, wszytko popite czajem. Mniam.  

Zapakowaliśmy się z powrotem do samochodu. Pędziliśmy tą samą drogą, ponownie raz po raz podskakując na wybojach. Po około 40 minutach dojechaliśmy do gorących źródeł (taka nieplanowana atrakcja). Aby się w nich zanurzyć trzeba wdrapać się na dość strome zbocze porośnięte krzakami i drzewami. Pośrodku niczego jest sobie źródełko. Niby ok, ale jakoś tak nijak. W sumie określiliśmy to jako taką trochę kałużę z ciepłą wodą. Poza tym słońce świeciło na tę stronę zbocza na której się znajdowaliśmy, zrobiło się gorąco, nie było nigdzie cienia, dla mnie to nadto. Postanowiłam opuścić moich towarzyszy i samotnie zejść do drogi. Między krzakami, na wąskiej ścieżce poczułam się trochę nieswojo (misie lubią się tędy przechadzać). Jako, że śpiew jest dobry na wszytko, to bez krępacji, odpowiednio głośno pofauszowałam trochę, aby ewentualnego futrzaka odstraszyć. Kilka minut po mnie zeszli Maciek z Damianem. Igor czekał w samochodzie. Szukając schronienia w cieniu natknęliśmy się na niedźwiedzi odchód. Radości z tego była kupa ( bez szczegółów).... tak to jest jak człowiek odpowiednio energii nie spożytkuje. Po około 30 minutach dołączyła reszta. Ruszyliśmy w drogę powrotną. Około godziny 19 byliśmy z powrotem w Pietropawłowsku. Wiktor i Igor zawieźli nas na 6 kilometr na targ rybny (inny niż wczoraj). Mieliśmy w planie kupić mięso z kraba, jednak cena 3500 rubli / kilogram nas lekko odstraszyła. Nabyliśmy krewetki (750 rubli kilogram), warzywa, pietruszkę, czosnek (100 rubli za główkę!). W drodze powrotnej, aby tradycji stało się zadość Damian postanowił skorzystać z usług lokalnego zakładu fryzjerskiego. Po 20 minutach dumnie paradował już ulicami kamczackiej stolicy z nową fryzurą. Na kolację usmażyliśmy krewetki, przygotowaliśmy sałatkę - palce lizać! 
W ciągu dnia rozmawialiśmy z Wiktorem o możliwości wejścia na wulkan Awaczyński. Nie miał dla nas dobrych wieści. Zaproponował nam w zamian wycieczkę nad Błękitne Jezioro (12000 rubli). Wulkan to to nie jest, ale też powinno być fajnie :)
Prawie jak w Poznaniu ;)


Wulkan Wiluczyński





Gorące źródła

Powszechny tu sposób suszenia prania


1 komentarz:

  1. My kilka razy widzieliśmy niedźwiedzie w okolicach Naliczewa. Mamy zdjęcia i filmy z nimi.

    OdpowiedzUsuń